Może yoga jest jak terapia, albo operacja? Nie możesz przerwać w połowie…bo nie wyzdrowiejesz.
Praca nad sobą bywa bolesna, ale… keep going. Czasem to jedyna metoda, by gdziekolwiek dojść, wyleczyć się.
Kiedyś ktoś powiedział mi że korzysta z rady Kino MacGregor : Sześć razy w tygodniu rozwiń matę. Stań na niej. Zrób przynajmniej jedno powitanie słońca. A potem zobaczysz, co dalej. I się tego trzymam.
Czasem jest tak źle, że samo znalezienie i rozwiniecie maty jest niezłym hardcorem. Jest Ci słabo, kręci Ci się w głowie, kołacze serce, drżą mięśnie. Tylko rozgrzewka i jedno powitanie słońca- myślę. Bez mostków i stania na głowie, bo zaraz zwymiotuję. W praktyce okazuje się, że jakimś cudem robię więcej niż zakładasz. Ale mostka nie (ciekawe kiedy dowiem się dlaczego nie..) Kolejny raz żyję, a miałam już umrzeć. Kolejny raz przekonuję się, że z każdym kolejnym ruchem jest łatwiej a nie trudniej, że prana rodzi pranę, że zamiast umrzeć żyję i mam się coraz lepiej i, że z tej niemocy zaczynam czuć moc. I dociera do mnie, że jeśli dałam radę w taki stanie to znaczy, że mogę.…
Helloł..mogę,
Więc to tak jak z terapią, to jakiś proces który zaczynasz i wiesz że nie możesz przerwać. Kiedy zaczynałam z yoga WIEDZIAŁAM, że zaczynam jakiś proces w życiu, że coś zaczyna się dziać i że nie mogę przestać, bo jeśli to zrobię to tak będę sobie jeszcze dochodzić do siebie kolejne dziesiąt lat. Więc, choć czasem bardzo chciałabym nie wstać na poranną praktykę, to idę, rozwijam matę, staram się utrzymać równowagę, wierzę i ufam, że to najlepsza metoda na wszelkie moje dolegliwości. Cierpliwie czekam, aż wszystko tak w środku się poukłada, dopasuje jak puzle.
Myślę, że jest taki moment, w którym możesz się wycofać z jogi. I moment, w którym nie ma odwrotu, bo więcej będzie szkód niż pożytku. Myślę, że ja doszłam do tego momentu. Jeśli teraz przestanę, nie tylko moje wnętrze nie zostanie naprawione, ale też będą ofiary w ludziach. Dlatego, dla swojego dobra i dobra świata, znów to zrobię.